Są
ludzie, bez których sport, oglądany z perspektywy kanapy sprzed telewizora,
straciłby swój blask, którym oślepia nas od lat. Ludzie, dla których słowo
dalej stanowi magiczny instrument przenoszący kibica do świata rodem prosto z
bajek. Słowo. Dla wielu pusty, nic nieznaczący wyraz, potrzebny tylko po to, by
zakląć siarczyście pod nosem na irytującego kolegę.
Dla
innych, raczej nielicznych, pędzel, którym malują świat. Na żółto i na
niebiesko albo i kolorami całej tęczy.
Dla zagorzałych fanów
skoków narciarskich, człowiekiem, w którego ręku słowo nabiera niewyobrażalnego
wydźwięku, jest Włodzimierz Szaranowicz. Komentator, można by rzec, niebanalny,
nietuzinkowy, pełen nieznanej energii przybyłej prosto z gwiazd. Zwykły człowiek o niezwykłej barwie głosu i
niezwykłych emocjach, niegdyś zabierający nas co weekend do świata, który,
być może, bez niego nie byłby taki sam. Tak samo piękny, wzruszający i
przyciągający jednocześnie. Myślicie, że tak naraz to nie można emocjami i
głosem przyciągać przed telewizory, malując nimi, jak farbami, piękno sportu? W
pewnym sensie to prawda, dziś takich ludzi jakby coraz mniej. Słowo traci na
znaczeniu, puchary i medale zdobywa kultura obrazkowa, spychając język na
daleki plan naszej świadomości. Są jednak jeszcze pozytywni styliści, do
których i sama po cichu próbuję się zaliczać, którzy obracają słowem niczym lalkarz swoimi marionetkami, kształtując je
tak, by rozwijało czytelnika i słuchacza, by zabierało ich w przestworza. Bo
skoro skoczek w niebiosa transportuje się sam, wybijając z progu na tych, pożal
się, Boże, dwóch cienkich deskach, to nas też musi ktoś przecież tam przenieść,
czyż nie? Do tego narzędziem dużo bardziej subtelnym i delikatnym – zwykłym-niezwykłym słowem, które może i
wzruszać, i ranić, i budować.
Takim też miłośnikiem
językowego i emocjonalnego kunsztu jest Włodzimierz Szaranowicz, bodaj
najbardziej wszechstronny komentator sportowy, który wzrusza się na antenie,
choć uważa, że to nieprofesjonalne, który zaliczył setki wpadek, skrupulatnie
spisywanych przez kibiców, a którego dalej brakuje mi podczas cotygodniowych
romansów ze skokami. Moja romantyczna
ballada blednie, kiedy przed mikrofonem nie ma Włodzimierza Szaranowicza, a
ja muszę zadowolić się jego coraz rzadszą obecnością. I tak na co dzień mikrofon usycha, cichnie, by drżeć i
rozbrzmiewać prawdziwym kolorem tylko podczas największych imprez – igrzysk
olimpijskich, mistrzostw świata czy zakopiańskich konkursów Pucharu Świata w
skokach.
Komentował setki polskich niemożliwych triumfów, medali, które nie miały prawa się udać,
tworząc świat o kolorach tak wyrazistych, że trudno to sobie wyobrazić.
Podglądany przez kamery na najważniejszych imprezach, pokazywał, że sport to jego
prawdziwa pasja. Mikrofon tylko dopełniał
ten sportowy pejzaż. Przez 11 lat gościł w naszych domach, by razem z
Adamem Małyszem tworzyć wyjątkową telenowelę. W pewnym sensie jest twórcą
skocznej epidemii, która wybuchła 15 lat temu i trwa do dziś. Zaszczepieni
dożywotnią miłością do skoków
nauczyliśmy się szanować stylistykę i kunszt komentatora sportowego, który
nie ma czasu kontrolować emocji; ogarnięty szałem radości nie pamięta, co
wrzeszczał do mikrofonu, o przewracaniu krzeseł nie wspominając. Słynne King
is back i łamiący się głos Włodzimierza Szaranowicza, kiedy Małysz
wzlatywał ze skoczni narciarskiej ku nowemu życiu – to z pewnością zapamiętam
na zawsze. Bo czymże byłyby skoki bez wzruszeń?
Włodzimierz Szaranowicz zwykł
mawiać, że warto czekać i warto wierzyć,
a ludzie, którzy nie wierzą, nie wygrywają. Więc i ja czekam i wierzę, że
kiedyś dyrektorski stołek złamie się, ulegnie presji kuszącego mikrofonu i
charakterystyczny głos znów co weekend będzie przemawiał do naszych uszu, by
ukoić kibicowskie receptory dźwięku, chroniąc je jednocześnie od języka,
którego wcale nam nie potrzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz