wtorek, 12 maja 2015

Zapisane życie felietonisty

Nie będzie o rodzinnych fotografiach, co to podobno na nich najlepiej się z familią wychodzi, ani o kartach białych, co to się je zapełnia i tyle one warte. Będzie za to o tym, jak to jest żyć, ciągle pisząc i pisać – ledwo żyjąc. O trzeciej w nocy, w świątek, piątek czy niedzielę, przy śniadaniu i obiedzie. Bo z piórem w ręku dwa-cztery na dobę żyje się bądź co bądź wyjątkowo.


Nocne życie w dwóch wymiarach
Dla jednych noc jest od spania, dla innych od pisania. Nie wiedzieć dlaczego, w nocy przychodzą do głowy najlepsze pomysły, istne idee nie z tej ziemi, a z kosmosu, które za dnia nie sposób znaleźć wśród codziennych myśli zaprzątających umysł biednego twórcy. Co innego pod osłoną nocy, w której cisza, spokój i blask księżyca rozświetlający mroki skłaniają do refleksji.

Dobiega północ, a ja siedzę przed laptopem, sklecając zdania, których za dnia pewnie bym nie wymyśliła. Zdania tak przecież zwyczajne, a z drugiej strony niebanalne; zdania, którymi nie mówi się na co dzień, bo wstyd, bo nie wypada, bo artyzm z codziennością nie idą w parze. Sekundy mijają nieubłaganie, a ja wciąż piszę. Można by, oczywiście, przerwać, zostawić, pozwolić odpocząć zmęczonym palcom biegającym po klawiaturze coraz szybciej i szybciej, oczom, rozszerzonym od świecącego nadmiernie ekranu. Można by? Ano można, gdyby się tylko chciało. Brutalna rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna. Nie wypada przecież skończyć, nie kończąc, przerwać tworzenie (niezbyt) wiekopomnego dzieła, narażając je na urwanie w pół słowa. Ryzyko zapomnienia wprawdzie niewielkie, ale ryzyko straty weny niewyobrażalne. Bo przecież wena rzecz nie wieczna, nie zawsze przychodzi wtedy, kiedy twórca by tego oczekiwał. Przeciwnie, spotyka go w najmniej spodziewanym momencie: wlokącego się po schodach we własnym domu, czekającego w kolejce do kasy albo obudzonego, z nieznanych przyczyn, w środku nocy.

Oto właśnie ów drugi wymiar nocy. Są takie nieprzespane godziny, które przynoszą ze sobą nie frustrację, a błysk geniuszu. Najlepsze tematy i na szybko sklecone zdania pojawiają się w myślach stropionego twórcy przy szeroko otwartych oczach mających przed sobą tylko ciemność. Kłaść się spać bez dyktafonu bądź notatnika i długopisu na szafce przy łóżku to największa zbrodnia dla własnej twórczości! Budzisz się w nocy, niespodziewanie pojawia się wręcz idealny pomysł na tekst bądź równie fantastyczne zdanie pełne elokwentnych epitetów. Myślisz sobie: rano będę pamiętać. I tu pies pogrzebany, bo wstajesz o godzinie ósmej  z minutami z pustką w głowie. Błysk geniuszu, jak szybko się pojawił, tak szybko wyparował, odchodząc w otchłań niepamięci. Z idei pozostała tylko nauczka na przyszłość: zeszyt i długopis musisz mieć ze sobą zawsze, nawet jeśli teoretycznie zamierasz jednak spać, zamiast myśleć po nocach o niebieskich migdałach, z których to migdałów rodzą się perły złotymi zgłoskami pisane. Teoria, jak wiemy, rzadko współgra z praktyką, a literackich samobójstw należy unikać, nie można przecież marnować talentu, nawet nocnego!

Błysk flesza
Bo samo pisanie felietonu to tylko machinalna czynność, ot, klepanie literek na klawiaturze. Najpierw Pomysł nieśmiało puka do drzwi, staje na progu i kiełkuje, czekając na zaproszenie. Zastanawia się, czy zapuści korzenie, czy trafi na urodzajną ziemię. Autor, gospodarz dobrze wychowany, z zasady zaprasza zbłąkanego wędrowca dalej, podając herbatę i ciastka. Przy skromnym posiłku wymienia z Pomysłem poglądy, szuka właściwych słów, by opisać to, co gdzieś zobaczył, gdzieś usłyszał i mógłby, a jakże, rozwinąć! Mija kilka dni, zdania tlące się w myślach autora nabierają coraz wyraźniejszych kształtów i kolorów. Bo w istocie felieton nic nie tworzy, a jednak maluje świat własnymi kolorami. Jak aparat fotograficzny, który pozornie tylko odzwierciedla rzeczywistość, a jednak pokazuje ją w innym świetle. W ten sam sposób autor felietonu zaprasza czytelnika do świata swoich świateł, migawek, urywkowych chwil, krótkich zdarzeń i przelotnych słów, które jego uczy, oczy i serce uznały za ważne. By ktoś inny też mógł tę istotę poczuć, patrząc na świat przez te same, nie zawsze różowe okulary. Choć jeden taki „ktoś” to już mały sukces.          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz