Stara
zasada krzyczy wręcz do naszych uszu, że żeby kiedyś, powiedzmy w okolicach
czterdziestki, móc pisać jakieś autorskie felietony, najpierw trzeba przez
chude lata dostać po głowie od bardziej doświadczonych, ponewsować o kolorowych
tramwajach, festiwalach, co to nikt na nie nie przychodzi i innych sprawach, co
to mało kogo w ogóle obchodzą. Inna rzecz, że żeby stworzyć rzeczony felieton,
wypadałoby się najpierw dowiedzieć, co to za czort i z czym się go w ogóle je.
Niektórzy twierdzą, choć
ja się z nimi absolutnie i całkowicie nie zgadzam, że warsztatu można się
wyuczyć i po jakimś czasie pisać niczym Rafał Stec i Wojciech Kuczok razem
wzięci. (Jeśli nie znacie tych panów, to gorąco polecam, klasyka). Cóż, jeszcze
nie widziałam, żeby studia dziennikarskie kogokolwiek czegokolwiek nauczyły,
jeśli talentu do pióra nie ma za grosz, toteż się z ową śmiałą tezą będę
kłócić. Sto warsztatów i teorii nie nauczy Cię pisania dobrego felietonu. Albo
to czujesz, albo nie czujesz, proste. Oczywiście są pewne techniki i zdania, co
to je małymi literkami piszą i w których po cichu zdradzają, jak pisać, żeby czytano,
ale jeśli spóźniłeś się na rozdawanie
pisarskich talentów, to wiele nie zdziałasz. Ale że opinie, jak to z nimi
bywa, zazwyczaj wrzeszczą na siebie nieustannie, kłócąc się niczym teściowa z
synową, masz prawo się ze mną nie zgadzać. Właśnie dlatego jednak powiem, jak
ja widzę teorię tworzenia felietonu. Warto jednak zauważyć, że miałam z nią
niewiele wspólnego, praktykując raczej
praktykę.
Paaaaani kochana, bo z tym
felietonem to jest tak, że niektórzy twierdzą, że on taki prosty, lekki i
przyjemny, każdy siądzie, napisze, a czytelna widownia będzie z entuzjazmem klaskać. Wydaje się jednak, że owi „niektórzy”
felietonu nawet nie widzieli, a jeśli widzieli, to na pewno nie wyszedł spod
ich ręki. Człowiek się obraca od kilku miesięcy wśród portali o skokach narciarskich
i stwierdza, że jednak nie każdy, kto w takim portalu prezentuje swoją zacną
twórczość, wie, czym tak naprawdę jest felieton. Śmiech mnie bierze, jak widzę
te niektóre newsy nazywane szumnie felietonami. I po co to, żeby zrobić z czytelnika durnia? Inteligentny czytelnik
się nie da. To już nawet nie przerost formy nad treścią, ale samej treści nad
treścią.
Kilogram poczucia humoru,
tona ironii, kilka zwrotów akcji. To tak pokrótce, co by się przydało, żeby coś
dobrego napisać. Coś, żeby coś. Proszę, jak pięknie, gra słów jak się patrzy. O, a propos, skakać po
wątkach też by można, fajnie tak i ładnie
wygląda, i dobrze się czyta. Jeśli wyłapywanie ironii jest Ci całkowicie
obce, to miej chociaż krztynę poczucia, że poczucia ironii nie masz i nie zabieraj
się za felietony. Potem się zaraz tworzą afery i dyskusje, że „ło Boże, jak tak
można pisać”. A że ktoś drugiego dna nie wyłapał, to już tego nie zauważył, bo
i po co, kiedy można kogoś innego radośnie podsumować, niejednokrotnie mieszając
z błotem.
Tak, ironia, poczucie
humoru, płynne zmiany wątków, co tam jeszcze. Zainteresowanie tym, o czym
zamierzasz pisać, też by się przydało. Wróć, jest właściwie niezbędne. Pal
licho, czy to Cię oburza, cieszy, wpienia jak jasna cholera – jeden pies,
ważne, żeby wzbudzało emocje. Jeśli
pogoda za oknem gra Ci na nerwach i potrafisz zrobić z tego coś, co ktoś inny
przeczyta – siadaj i pisz. Jeśli polityka nie jest Twoim hobby i wisi Ci kompletnie,
kto będzie rządził naszym polskim grajdołem – nie pisz nic. Proste? Proste.
Teraz przejdę do najważniejszego,
do tego, co dla mnie osobiście jest najistotniejsze, bez czego felieton płacze
w kacie i plącze mu się język z rozpaczy. O, właśnie, język, jak mi
zgrabnie wyszło. Na co dzień niepozorny, wyświechtany i pogardzany. W felietonie
ma być na pierwszym miejscu. Jeśli uda
Ci się do perfekcji opanować władanie słowem, to czego się nie tkniesz, będzie
dobre, uwierz mi na słowo. I błagam, nie pisz tak, jakbyś stał co najmniej
jako profesor wyższej uczelni przed studentami i uważał, że pozjadałeś
wszystkie rozumy. Nie tędy droga, nie rób z odbiorcy palanta, który o niczym
nie ma pojęcia. Postaw na inteligentnego czytelnika, zrób z niego partnera, bo
jak wybierzesz pierwszego lepszego z brzegu, to ani Ty nie będziesz miał
satysfakcji, ani, tym bardziej, on, bo nie skuma połowy Twoich zdań, wyciągnie
niewłaściwe wnioski i tyle będziecie z tego mieli oboje. Czyli nic. Wyobraź sobie, że siedzisz z kumplem przy
piwie i pisz. Opowiadaj zwykłym językiem, tak jakbyś po prostu mówił do
kogoś spotkanego na ulicy, w parku, restauracji czy gdzie tam chadzasz. Baw się
słowem, szukaj powiązań, gry. Okazuj emocje, pisz o tym, co dla Ciebie ważne,
opowiadaj, wplataj w swój monolog historyjki z życia wzięte. Bo choć to nie wolna
Amerykanka, to tu jednak można więcej. Jak utworzysz jakieś słówko, co to go w
słowniku próżno szukać, też nikt się nie obrazi. Mimo wszystko jednak czasem spójrz do tej grubej księgi wiedzy wszelakiej, bo jak strzelisz jakiś popisowy błąd ortograficzny, to
możesz być pewien, że ktoś Ci go wytknie, wszak dla niektórych,
choć nielicznych, słowo to dalej rzecz święta.
Jeśli myślisz, że jak
nazwiesz felietonem, coś, co koło felietonu nawet nie leżało, to czytelnik z
wypiekami na twarzy będzie czytał Twoje wypociny, to srogo się, kolego, mylisz.
Z jednej strony ponoć żyjemy w czasach moralnego
upadku, ale jednak bądź co bądź
ostała się jeszcze pewna grupa językowych maniaków, która książki bierze do
ręki częściej niż zasiada do wigilijnej wieczerzy. Jeśli to dla nich przeznaczasz swje monologi, musisz postarać się trochę bardziej, bo wyśmieją Cię doszczętnie
i zamiast dumnie wypinać pierś, że spod Twojej ręki wyszło coś, co warto
przeczytać, będziesz chował głowę w piasek. Nie jak struś, bo strusie, wbrew
obiegowej opinii, wcale tak nie robią.
Przydałoby się tak jeszcze
pożonglować słowem, bawić nim, obracać w rękach, zadziwiając czytelnika. Jeśli
język, dziennikarstwo to Twoja pasja, a gdy
siadasz do pisania, to zachowujesz się niczym przedszkolak, któremu
sprezentowano nową zabawkę, to pozostaje Ci już tylko pisać i cieszyć się
życiem. Jeśli nie słuchasz i nie widzisz tego, co dzieje się tuż obok, w
starciu z felietonem nie masz żadnych szans. Dlaczego? Otóż felieton przecież nic
nie tworzy, tylko odzwierciedla subiektywny punkt widzenia. Dodam: Twój punkt
widzenia. Nie babci, koleżanki czy
ciotki spod Radomia, tylko Twój własny. I choćby komuś się on nie podobał,
to możesz go wyrazić, bo niby dlaczego nie?
Tak dla porządku trzeba
zaznaczyć, że jak już zamierzasz pisać i jesteś przekonany na mur beton, że to
naprawdę to chcesz robić w życiu, to wypadałoby się uodpornić nie tylko na
pochwały, które być może spłyną na Ciebie falami, ale i na krytykę, bo i taka z
pewnością się pojawi. Zwłaszcza jeśli prezentujesz specyficzne czy
kontrowersyjne poglądy, to możesz być pewien, że komuś się one nie spodobają i
postanowi dać temu wyraz w sposób, nomen
omen, bardzo wyraźny. Dlatego też dystans to słowo klucz. (Znowu to słowo, prześladuje mnie dziś, doprawdy
ile można).
Rafał Stec podzielił się
ostatnio z czytelnikami swojego bloga pewną dobrą radą. – Trzeba czytać 100 razy więcej niż się pisze
– powiedział mi Zdzichu Ambroziak, gdy jeździliśmy po Polsce za siatkówką.
Myślałem, że ma rację. Dziś myślę, że właściwa proporcja to co najmniej 500-1.
Cóż, nie ma co się oszukiwać, w tym jednym zdaniu tkwi cała kwintesencja
kunsztu felietonisty. Czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Wszystko, co wpadnie
w ręce. No, może nie tak wszystko wszystko, bo to, że coś w ręce wpadnie, nie
oznacza od razu, że jest dobre, ale z drugiej strony coś słabego też czasem przeczytać
trzeba, choćby po to, żeby wychwycić różnicę.
Tak
więc siadaj i czytaj. A potem siadaj i pisz, wspinając się na wyżyny swoich
artystycznych możliwości. Bo kto powiedział, że felieton to nie sztuka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz